Trasa z Gornergrad - widok na Matterhorn |
Listopad,
2016r.
Wyprawa na Gornergrat
Tą wyprawę rozpoczęłam o bardzo przyzwoitej porze. Z domu
wyszłam ok. 7.20 i złapałam pociąg do Bern. Z Bern miałam odjazd o godz. 9.04 w
kierunku Interlaken. Już całkiem dobrze orientując się na dworcach bez problemu
odnalazłam mały sklepik, w którym zakupiłam okrągłe ciacho ze śliwkami (palce
lizać!) za jedyne 4.60CHF. W pociągu ponownie zapoznałam się z moim
szczegółowym planem podróży przygotowanym znowu przez Christiana. Tym razem
celem mojej podróży był szczyt Gornergrat 3089 m npm z widokiem, jeśli pogoda
na to pozwoli, na słynny Matterhorn 4478 m npm! Z uwagi na minusowe temperatury
panujące o tej porze roku na tych wysokościach przygotowałam się wcześniej do
tej wyprawy. Zakupiłam specjalne zimowe obuwie sportowe tzw. Wanderschuhe ( za
jedyne 106 CHF po okazjonalnej cenie marki Jack Wolfskin) w Bernie oraz czapkę
zimową. Christian wyposażył mnie w kijki
do wędrowania oraz pożyczył plecak. Ponieważ nie przewidziałam takich atrakcji,
nie miałam w swoim skromnym bagażu potrzebnych rzeczy. Na szczęście ciepły
sweter, grube rajstopy, rękawiczki i szalik były w zasięgu ręki. No i
oczywiście kurtka, ale tylko do -3 st.C. Nie byłam pewna, czy to wystarczy.
Po godzinie spędzonej w pociągu dotarłam do miejscowości
Visp, gdzie przesiadłam się do kolejnego pociągu jadącego do Zermatt. Kolejną
godzinę spędziłam na oglądaniu okolicy przez okno oraz na pożeraniu zakupionego
ciacha. Oh, ale dobre! Popiłam gorącą herbatką z termosu i szykowałam się do
kolejnej przesiadki. W Zermatt było już bardzo chłodno. Cieszyłam się, że byłam
dobrze ubrana. Ze stacji kolejowej było zaledwie kilka metrów do kolejki
górskiej. Idąc za innymi turystami skierowałam się do kasy, aby wymienić bilet
przedpłacony przez Internet na wejściówkę do kolejki Gornergrat Bahn (The
Matterhorn railway). No i zaczęło się! Wielu turystów z różnych krajów zajęło
miejsca w kolejce. Ja ulokowałam się przy drzwiach, tak aby można było
fotografować na stacjach. Niektórzy turyści pootwierali okna, żeby móc robić
zdjęcia, więc do pociągu wpadało mroźne powietrze. Była dopiero 10.30 rano i
pogoda się jeszcze nie wyklarowała. Słońce miało się pokazać tylko na 1,5 h
zgodnie z prognozą. Już na początku podróży rzucili się wszyscy do okien z
aparatami. Krajobraz był coraz piękniejszy. Pojawiało się coraz więcej śniegu.
Na jednej ze stacji zobaczyłam fajne sanie i od razu je sfotografowałam, potem
przeczytałam, że można je wypożyczać i zjeżdżać na dół wyznaczonym szlakiem.
Czas zleciał nie wiadomo kiedy. Przejeżdżaliśmy przez wysokie góry, małe
miejscowości, piękne mosty i mosteczki oraz wijący się potok tuż przy torach.
Było na co patrzeć! Gdy dotarliśmy na szczyt po 1,5 godz. jazdy w górę, byłam
zauroczona widokami. Na dworcu przywitał nas wiatr, drobny śnieg sypiący w
twarz i pochmurna pogoda. Wyszłam z pociągu jako jedna z ostatnich, ponieważ
musiałam się dobrze przygotować do zderzenia z nową aurą. Na miejscu minus 9
st. C i trochę tajemniczo. Turyści rozsypali się w różnych kierunkach. Część
poszła od razu na szczyt, ja postanowiłam najpierw się rozejrzeć. Zrobiłam
trochę zdjęć i poszłam za parą Japończyków, nie mogąc się nadziwić, jak można w
białych rajstopkach i adidasach wybrać się na taką wycieczkę. Młody mężczyzna
też w adidasach, podtrzymywał swoja towarzyszkę na śliskiej nawierzchni. Choć
było posypane żwirkiem i zabezpieczone poręczą szło im bardzo ciężko.
Wyprzedziłam ich dziarsko, dumna ze swojego obuwia i kijków. Na szczycie wiało
przeraźliwie, więc bez kaptura nie szło wytrzymać. Obeszłam cały szczyt, porobiłam
zdjęcia, ale niewielką miałam nadzieję na zobaczenie Matterhornu z uwagi na
mgły i ciemne chmury snujące się nad szczytami gór. Dodatkowym utrudnieniem był
sypiący drobny śnieg. Zrezygnowana postanowiłam wracać. Większość turystów
udało się już do kolejki kursującej co godzinę, ponieważ o tej porze roku
zarówno restauracje jak i sklepiki z souvenirami były niestety pozamykane. Na
moje i innych turystów szczęście dostęp do toalety był i to bezpłatny!
Załatwiwszy potrzebę w kibelku rozgrzałam zmarznięte ręce w
ciepłej wodzie i postanowiłam zasięgnąć informacji, co do mojej planowanej
wycieczki w dół do następnej stacji kolejowej o nazwie Rotenboden. Niestety w
biurze Informacji Turystycznej zastałam zamknięte okienko. Już miałam
zrezygnować i pójść jak pozostali turyści na stację kolejki, gdy zobaczyłam
nadjeżdżający ratrak oraz dwóch mężczyzn na motorze śnieżnym. Ubrani byli w
służbowe mundury. Zapytałam więc, czy można zejść na piechotę do najbliższej
stacji. Czy pogoda na to pozwala? Młody, przystojny mężczyzna obejrzał mnie
ciekawie od stóp do głów i powiedział, że tak, można. Jest pani odpowiednio
ubrana i wyposażona. Zapytałam, czy po drodze znajdę odpowiednie drogowskazy,
żeby nie zabłądzić. Powiedział żebym trzymała się śladów ratraka, a na pewno
trafię. Nie zastanawiając się dłużej ruszyłam dumna z jego oceny w dół. Po
kilkudziesięciu metrach stwierdziłam, że na horyzoncie zaczyna pojawiać się
malutki skrawek błękitnego nieba. Mgła i chmury pomału ustępują nad niektórymi
górami. Co jakiś czas przystawałam żeby odsapnąć. Było dość ślisko i bałam się,
żeby się nie wywrócić i nie uszkodzić nie daj Boże nogi. Byłam przecież JEDYNĄ
turystką na tym szlaku. Miałam też nadzieję, że przemiły młodzieniec mnie
zapamiętał i w razie wypadku przyśle pomoc, żeby mnie zmiotła ze szlaku…Tak
rozmyślając rozglądałam się dokoła. Spostrzegłam, że jakiś wysoki szczyt
pojawił się przede mną i jest zakryty przez chmury tylko częściowo. Natychmiast
wyjęłam aparat i zaczęłam fotografować. Była to też dobra wymówka, żeby częściej
przystawać i odpoczywać…Niestety nie było najmniejszej możliwości żeby gdziesik
przysiąść, tylko śnieg, skały i góry. No i dośnieżarki oczywiście, które co
kilkanaście metrów dosięgały mnie sypkim śniegiem. Musiałam zakładać kaptur,
zakrywać twarz i szybko przechodzić obok. Pomimo to, byłam za każdym razem
mocno zaśnieżona. Tymczasem słonko zaczęło wychylać się z za chmurek i prażyć.
Śnieg topniał na moim ubranku i byłam zmuszona się często otrzepywać, żeby
wilgoć się do mnie nie dobrała. Wystarczyło mi, że śnieg wpadał mi do butów od
tyłu od „piety” i wtedy robiło się nieprzyjemnie. Co jakiś czas opuszczałam
nogawki spodni głębiej na buty, ale podczas marszu spodnie się przesuwały…Podczas
wędrówki słonko już całkowicie wyszło z za chmur i ogrzewało mnie przyjemnie.
Niestety nie mogłam zdjąć nawet kaptura, ponieważ maszyny dośnieżające co kilka
metrów wypluwały całe metry sześcienne śniegu. Za to panorama w słonku była
Boska. Teraz to już co kilka kroków robiłam przystanek i fotografowałam góry na
tle błękitnego nieba i lśniące w słońcu szczyty. No i ten najważniejszy
oczywiście MATTERHORN, sfotografowałam chyba 10 razy…
Dotarłam do jakiegoś kierunkowskazu. Wskazano dwa kierunki,
ale tylko jedna droga była przetarta ratrakiem. Wybrałam wiec bez namysłu tą
oznakowaną. Z uwagi na piękno przyrody i słońce, które teraz towarzyszyło mi na
dobre, nie spoglądałam nawet na zegarek, pewna, że ten właśnie szlak doprowadzi
mnie do najbliższej stacji kolejki. Właściwie nie martwiłam się o nic, bo
plecak miałam pełen jedzenia i ciepłą herbatę w termosie. Nie zabrakło tez
smakołyków, nawet tych z Polski, ponieważ syn dosłał mi niedawno do Szwajcarii
za niebagatelną opłatą pocztową!
Szłam więc spokojnie, rozkoszowałam się wolnością i pięknem
zupełnie obcych mi gór. Spoglądałam czasem w kierunku kolejki i myślałam, że
podjęłam właściwą decyzję zejścia szlakiem do następnej stacji. Za jakimś
kolejnym zakrętem pojawiła się daleko na horyzoncie stacja kolejki. No,
pomyślałam, jestem już trochę zmęczona, więc fajnie, że już ją widać. Planowo
wg relacji Christiana wędrówka miała mi zająć ok. 40 minut. Cos jednak mi
mówiło, że idę znacznie dłużej. Nie patrząc na zegarek pomyślałam, że ja się
przecież mocno ślamazarzę, bo przystaję często i dlatego wędrówka zajmuje mi
więcej czasu. Ale jaka jest przyjemna!
Coś zaterkotało za moimi plecami. Stanęłam i odwróciłam się
do tyłu. Acha! Nadjeżdżał motor śnieżny. Minął mnie dużym łukiem i poszybował w
kierunku stacji.
Ostatnie metry przeszłam już z oczami wlepionymi w stację kolejki, marząc
o wygodnym siedzisku i gorącej kawie w restauracji. A i owszem, były aż dwie.
Poszłam jednak najpierw na peron sprawdzić, o której mam pociąg, żeby nie
przegapić najbliższego. Przed małą poczekalnią „rozkulbaczyłam się” na
drewnianej ławce. Zdjęłam plecak, czapkę i szalik. Musiałam też przetrzepać
kurtkę, bo ostatnie metry przed stacją znowu wpadłam pod maszyny dośnieżające.
Sprawdziłam rozkład jazdy i ku ogromnemu zdziwieniu stwierdziłam, że jestem nie
na spodziewanej stacji Rotenboden, tylko na jakiejś innej. Cholera, zaklęłam w
duchu, chyba pomyliłam jednak szlaki! Wybałuszałam oczy, ale to nic nie
zmieniło. Okazało się, że dotarłam do jeszcze jednej stacji niżej od tej
planowanej Riffelberg!
Po krótkiej przerwie postanowiłam dowlec się jeszcze 100 m
do restauracji na upragnioną kawkę. A tu niespodzianka! Restauracja zamknięta
tak samo, jak ta na szczycie Gornergrat. Wróciłam więc do punktu wyjścia, tzn
dojścia – na drewniana ławkę. Wyjęłam kanapeczki, termosik w miłym słonku zajadałam. Niespodziewanie
nadszedł jakiś turysta. Rozejrzał się po stacji i usiadł na sąsiedniej ławce.
Chyba trochę z zazdrością patrzył jak konsumuję domowej roboty kanapeczkę.
Miałam pół godziny do odjazdu pociągu. Spokojnie dokończyłam jedzenie i udałam
się do malutkiej poczekalni, gdzie udało mi się znaleźć toaletę. Wróciłam na
stację i przeszłam przez bramkę na peron. „Mój” turysta już czekał na pociąg.
Wsiadając do pociągu rozejrzałam się za miejscem siedzącym. Na szczęście
znalazłam jedno przy oknie. Pociąg był pełen turystów wracających wygodnie ze
szczytu, z którego ja zeszłam niechcący aż dwie stacje niżej. Byłam mocno
zmęczona, nogi dawały mi się we znaki. Niestety podróż na dół nie trwała długo,
ponieważ pół drogi pokonałam na piechotę. nie mogłam więc odpowiednio odpocząć.
Ledwo rozejrzałam się za jakimiś fajnymi widokami dotarliśmy do Zermatt. Było
kwadrans po drugiej, więc pomyślałam, że chyba zrezygnuję z oglądania miasta i
udam się w drogę powrotną. Okazało się jednak, że pociąg mam dopiero za pół godziny.
Na obolałych nogach ruszyłam więc „w miasto”. Choć nie było tak mroźno jak na
górze, to czuło się zimowy chłód. Nałożyłam więc czapkę i rękawiczki i
pomaszerowałam główną ulicą, z postanowieniem, że niedługo zawrócę na stację.
Jednak wystawy markowych, głównie sportowych sklepów zaczęły przyciągać moją
uwagę. Timberland, Matterhorn Sport, Intersport, Mammut, Dorsaz Sport, Glacier,
New Bayard, Balance Zermatt AG i wiele innych.
Oglądając wystawy dotarłam do ciekawych budynków, no i
zaczęło się! Wyjęłam aparat fotograficzny i nie przestawałam fotografować tych
przeuroczych domów, budynków, hoteli drewnianych. Architektura miasta powaliła
mnie. Choć ręce drętwiały mi z zimna i powinnam już wracać na stację, żeby
złapać pociąg, nie mogłam się powstrzymać przed robieniem kolejnych zdjęć. Już
miałam zawrócić, a tu znowu drewniany budynek i to usytuowany na grzybach! Tak,
tak jako podpórki od podstawy wylewki służyły tym budynkom ogromne grzyby. Po
powrocie dowiedziałam się, że tak właśnie dawniej budowano spichrze, żeby myszy
nie mogły dobrać się do składowanego ziarna i innej żywności. Niesamowicie
ciekawie to wyglądało. Były też budynki wbudowane w skały, po części z kamieni
i drewna. Miasto zachwyciło mnie swoja architekturą i panującą tam atmosferą.
Choć do sezonu turystycznego było jeszcze daleko, każda witryna była już
pięknie świątecznie udekorowana. Przed sklepami siedział czasami jakiś duży
stwór. Świstak lub niedźwiedź. Wysoko na budynkach gościł często Św. Mikołaj.
Jeden stał na balkonie, inny siedział wygodnie na dachu, a jeszcze innym
wylegiwał się na krawędzi domu. Cudowne! Zrezygnowałam z szybkiego powrotu i
postanowiłam powłóczyć się po Zermatt rozkoszując się pięknymi widokami. Miasto
położone w dolinie, wśród królujących szczytów gór. Wysoko małe domki
poprzylepiane do skał przyciągały mój wzrok. Idąc dalej podziwiałam
również nowoczesną architekturę elegancko wplecioną w zabytkowe budowle. No i
fotografowałam dalej. Ręce miałam tak zmarznięte, że zaczęłam się rozglądać za
wyprzedażą rękawiczek, ale po namyślę stwierdziłam, że problem nie leży w
rękawiczkach jakie mam ze sobą, tylko w ciągłym ich zdejmowaniu. Nie można
przecież robić dobrych zdjęć w rękawiczkach, a ja wciąż fotografowałam. Moją
uwagę przyciągnęłam dobiegająca z za rogu muzyka i śmiech dzieci. Podążyłam tym
śladem. Po chwili ukazało mi się piękne lodowisko i dzieci jeżdżące na łyżwach.
W okolicy zobaczyłam również inne obiekty sportowe, typu korty tenisowe, boisko
do piłki nożnej itp. Spojrzałam na zegarek i postanowiłam wracać. Na dworzec
dotarłam pełna nowych wrażeń i pod urokiem tego miasta. Och, chyba mogłabym tu
zamieszkać…
Postanowiłam ogrzać się w przydworcowej restauracji, bo
pociąg miałam dopiero za 20 minut. Skorzystałam z toalety i zamówiłam zasłużoną
Latte Machiatto. Z żalem patrzyłam na miasto pogrążające się w zapadającym
zmroku i żegnałam je po woli. W pociągu na szczęście nie było tłoku, więc
pozwoliłam sobie na zdjęcie butów. Szybko zmorzył mnie sen. Spałam dobre 40
minut. Ponieważ z Zermatt wyjechałam z opóźnieniem o 16.45, sprawdziłam na moim
planie o której godzinie dotrę do Visp, żeby się przesiąść na inny pociąg.
Miałam szczęście, o 17.57 odjeżdżał pociąg w kierunku Bern. Do Bern dotarłam po
19.00, bo pociąg miał kilkuminutowe opóźnienie, za które uprzejmie przepraszano
w trzech językach. Z Bern szybciutko złapałam S-Bahn do Boll_Utzingen i w domu u podopiecznej czekała na mnie już
gorąca kolacja. Wymarzony gorący rosołek, po całym dniu na kanapkach. Oczywiście
podczas kolacji, z którą na mnie czekali, musiałam szczegółowo opowiedzieć o
mojej wycieczce.
Zermatt, zabytkowy spichsz |
Zermatt, centrum |
Zermatt_zabytkowe budownictwo |
Zermatt |
Gornergrad |
Piękne widoki :). Obecnie sama szukam ofert pracy jako opiekunka https://www.carework.pl/praca/opieka-niemcy/ w Niemczech. Z tego co widzę dobra znajomość języka niemieckiego w takiej pracy to podstawa i będę musiała rozejrzeć się za jakimś dobrym kursem językowym. Na razie mam opanowane tylko podstawy.
OdpowiedzUsuń